Physical Address
304 North Cardinal St.
Dorchester Center, MA 02124
Physical Address
304 North Cardinal St.
Dorchester Center, MA 02124
Benjamin Paschalski w Tańcu
Benjamin Paschalski w Tańcu
Któż z nas nie zna filmów animowanych Walta Disneya. Dla wielu to niezapomniani bohaterowie dzieciństwa: Kaczor Donald czy Myszka Miki. To również wzruszające historie z Królewną śnieżką i siedmioma krasnoludkami na czele. Choć nie ma już od dawna twórcy, ale pozostała jego myśl i koncept realizacji kreskówek dedykowanych dla całej rodziny. Jedni odnajdą humor, inni garść refleksji i melodramatyczne sceny, gdy łzy nachodzą do oczu. Wszystkie te produkcje charakteryzuje perfekcja i powiew piękna, który w wielu epizodach przybiera obraz luksusu i dobrobytu. W owym świecie, wykreowanym pod kredką mistrza, wszystko musiało być doskonałe i perfekcyjne. Pośrednio to obraz Ameryki, który do dzisiejszego dnia w wielu nas pokutuje jako miejsce wielkiego powodzenia i spełnienia. Ową wielkość podsyca dziś prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump, który mitycznie dąży do budowania dziwnego państwowego hegemona. Choć jego koncepcje nie przystają do współczesności to w przekazie medialnym utrwala się obraz na nowo kształtowanej, wielkiej, potężnej Ameryki. Ale co zrobić gdy do świata baletu wkrada się podobna myśl i siedząc na widowni masz wrażenie, że za chwilę wkroczy wspomniany lider Ameryki i wykrzyczy „Nasz kraj jest wielki, potężny jak z filmów Disneya”? Ciężko jest ochłonąć po takim porównaniu, ale niestety owe uczucia towarzyszyły mi podczas ostatniej premiery w Kopenhadze.
To miało być jedno z najważniejszych, tanecznych wydarzeń sezonu 2024/25. W głównej scenie Królewskiego Teatru w stolicy Danii zebrała się cała kulturalna awangarda kraju. Toalety, wytworne stroje. Moją uwagę przykuła jedna dojrzała dama w sukni wziętej wprost z dwudziestolecia międzywojennego. Ciężko określić czy był to zabieg celowy, ale wprost z foyer trafiła na scenę i brała czynny udział w przedstawieniu. Pomyślałem – ciekawy zabieg, ale czy to zamierzony pomysł? Bowiem premiera Wielkiego Gatsby’ego do muzyki Georga Gershwina i Franka Moona w choreografii pochodzącego z Republiki Południowej Afryki Arthura Pity, jest wieczorem szczególnych osobliwości. Rozdartym pomiędzy niesłychaną fantazją inscenizatora, a komicznym i przerysowanym obrazem Ameryki lat dwudziestych XX wieku. Twórcy popadli w pułapkę własnego zachwytu tymże światem, nadmiar efektów onieśmiela i zniewala, ale z czasem staje się nudny i powtarzalny. To Gatsby, który mógłby wyjść spod ręki firmy Disneya, ale nie koniecznie pasuje jako widowisko taneczne. Zwycięża efekciarstwo i tanie chwyty, a nie taniec, który oparty jest niestety na pewnym, powtarzalnym schemacie. Nad wszystkim panuje blask wielkiego państwa dobrobytu, nawet sceny biedy wyglądają jak z żurnala. Za dużo, zbyt wiele, za mocno.
Pita czyni z własnej baletowej opowieści rewię, która ma trwać nieustannie, może nawet zamęczyć. Ale lepiej dla owego efektu sięgnąć po świetne musicale: 42nd Street – gdzie mamy brylantowe układy stepujące czy Crazy for You – już z dedykowaną muzyką Gershwina, ze świetnymi kawałkami tanecznymi dla zespołu girls i kowbojów. W nowej produkcji kopenhaskiej cała opowieść i relacje pomiędzy Jayem Gatsbym a Daisy Buchanan, Tomem Buchananem a Myrtle Wilson i zagubieniu Nicka Carrawaya w gąszczu nowojorskiego świata dobrobytu, schodzą na plan drugi. Nadrzędnym jest obrazek tańczących rewiowych solistek, które w każdym możliwym fragmencie pojawiają się na scenie. Zaburza to kameralne relacje międzyludzkie, skomplikowane więzi i zależności pomiędzy bohaterami. Choreograf ma jeden cel: ma być barwnie, bajkowo, wesoło, różnorodnie i masowo. Przewija się nieustanna rewia z fokstrotem, charlestonem i jivem. Od sceny do sceny mamy pastele, pióra, złote stroje. Choreograf łączy sceny najprostszym sposobem – opuszczając kurtynę i non stop wpuszczając w ruch rewiowe dziewczyny. Nawet pierwsze spotkanie Jaya i Daisy ma posmak sielankowej zabawy niczym z Córki źle strzeżonej, gdzie zabawa pasterska ważniejsza jest od relacji głównych bohaterów. Pomysłowość twórców jest wielka. Imprezy u Gatsbyego są porywające czy to z okazji czwartego lipca czy luksusowego przyjęcia przy basenie. Zawsze jest tłumnie i na jedną nutę. Bo ma być ubaw w amerykańskim stylu z flagami, tortem z wyskakującą tancerką i człowiekiem w masce Myszki Miki. Jak Ameryka to Ameryka. Myśli moje krążyły w jednym kierunku – czy za chwilę zobaczę Donalda Trumpa? To byłby pomysł! Mogła być starsza niewiasta z widowni, mógłby też być obecny Prezydent Stanów Zjednoczonych. W tym gąszczu wiwatu i szału giną intymne sceny i duety. Akcja w pełni jest zgodna z powieścią F. Scotta Fitzgeralda z jednym zastrzeżeniem. Nick odkrywa swój homoseksualizm, który też staje się osią narracyjną amerykańskiego wyzwolenia, gdy obrazy całujących się mężczyzn stają się powszechne wśród purytańskiego społeczeństwa. Pita podąża ciekawym tropem, widząc w Nicku nie tylko zagubionego bohatera, ale przede wszystkim myślącego, że świat może wyglądać inaczej – piękniej, radośniej, odważniej.
W idei budowania wielkiej Ameryki z pomocą przychodzi autor dekoracji i kostiumów Gary McCann. To artysta znany w naszym kraju z projektu scenografii do Toski w reżyserii Michała Gielety w Operze Wrocławskiej. W Kopenhadze podziwiałem kolejne zmiany przestrzeni i oczy przecierałem z wrażenia i liczyłem ile milionów koron duńskich zostało przeznaczonych na realizację owego projektu. Scena i podłoga ocieka złotem. Horyzont z projekcjami jest tak naturalistyczny, że nawet nad polanami i drzewami przelatują ptaki, kolejne obrazy scen są dopracowane w minimalnych szczegółach. Każda z postaci ma po kilka, kilkanaście strojów – od garniturów po eleganckie suknie. Ocieka wszystko dobrobytem i zapachem luksusu.
W tym gąszczu efektów wizualnych gubi się to co najważniejsze – taniec. Pomysł Arthura Pity jest banalny. Ma być cukierkowo, a publiczność ma wyjść zachwycona prostą opowieścią. To jak banalna baśń dla całej rodziny w przepięknym opakowaniu. Zespół duński jest wyrównany, naprawdę robi wiele aby sprostać wyzwaniom choreografa. Ryan Thomash jako Gatsby nie pasuje do swojej roli. Jest wycofany, mało przebojowy i melodramatyczny. Wykonuje swoją partię poprawnie, ale nie wykracza dalej niż to konieczne. Własne możliwości pokazuje w duetach z Daisy (Caroline Baldwin). Szczególnie ten, po wspólnie spędzonej nocy jest zjawiskowym tańcem, opartym na skupieniu i intymnej relacji dwójki osób, których relacja nie jest możliwa do spełnienia. W repertuarze baletu królewskiego znajduje się inny tytuł, który swoją stylistyką łączy się z obecną premierą. To Come Fly Away w układzie Twyli Tharp do muzyki i przebojów Franka Sinatry. Zatem zespół świetnie odnajduje się w tego typu stylistyce. Z jedną różnicą. W spektaklu sprzed lat, który nadal jest w repertuarze, królowała dostojność i emocjonalność, a dziś kolorowa animacja pełna niespodziewanych efektów wizualnych.
Muzyka, wykonywana na żywo przez orkiestrę królewskiego teatru pod kierunkiem Chanmina Chunga, jest nie najlepiej zaaranżowana. Duch Gershwina gdzieś wyparował, zostały jego pokrzyki, blaski, cienie. Jest nieznośnie hałaśliwie, niekiedy wręcz nieadekwatnie. To też tani chwyt dla efektu zachwytu, a nie zagłębienia się w muzyczne frazy amerykańskiego kompozytora.
Był to bardzo dziwny wieczór premierowy w Kopenhadze. Publiczność wstała do oklasków, można mieć wrażenie, że odniesiono sukces. Tylko go nie było. Ten luksusowy cukierek, opakowany w najpiękniejsze sreberko jest nieznośny i trudny do przełknięcia. Spektakl zabija przesyt i nadmiar pomysłów, które urabiają jedną tezę luksusu, ale nie ukazują w pełni emocjonalnej tanecznej opowieści. Ta słodycz wyciskacza łez zabiła wieczór. Była i metaforyczna Królewna Śnieżka, Myszka Miki, Król lew i tysiąc postaci jak z bajek Disneya. Tylko po co? Za dużo, za bardzo, za mocno…
Wielki Gatsby, George Garshwin, Frank Moon, choreografia: Arthur Pita, balet Det Kongelige Teater w Kopenhadze, premiera: maj 2025
[Benjamin Paschalski]