Physical Address
304 North Cardinal St.
Dorchester Center, MA 02124
Physical Address
304 North Cardinal St.
Dorchester Center, MA 02124
Benjamin Paschalski w Tańcu
Benjamin Paschalski w Tańcu
Ile razy oglądam nową, kolejną produkcję owego baletu napawa mnie niepokój. Zazwyczaj dotyczy to końcowych fragmentów widowiska – czy będą one strawne dla odbiorcy, a może kolejny raz stanie się obraz nieznośny, ze względu na przeraźliwą pustkę i nudę. Mowa o nieśmiertelnej historii, wywiedzionej z dramatu Williama Shakespeare’a, dwójki wiecznych kochanków – Romeo i Julii. Ikoniczny utwór do muzyki Siergieja Prokofiewa wystawiany jest faktycznie na wszystkich deskach świata. Jednak ostatnio wisi nad nim fatum złych mocy. Stanisław Ignacy Witkiewicz, kończył swój dramat Szewcy taką oto adekwatną frazą: „Trzeba mieć wielki takt, by skończyć trzeci akt. To nie złudzenie – to fakt!”. I zawsze sobie powtarzam te słowa po drugiej przerwie w baletowych wersjach wspomnianego tanecznego tytułu. Każdorazowo przypomina mi się jeszcze jedna sekwencja, z dni premiery na ekranach kin Evity z Madonną. Mój kolega, z którym oglądaliśmy pokaz, nie wytrzymał przeraźliwej końcowej nudy i wykrzyczał znamienne: „Umieraj!”. Proste, ale mocne sformułowanie ukazujące jak trudno zbudować finał aby nie był męczący dla odbiorcy. Te przykłady świetnie odnoszą się do Romeo i Julii. Myślę o ostatnich widzianych układach. W Bukareszcie choreografia Renato Zanella, wykazywała się oryginalnością szczególnie w drugim akcie, a ostatnie sceny przebiegły niesłychanie sprawnie. Podobnie w pracy Jeana-Christophe Maillot przygotowanej dla Les Ballets de Monte Carlo. Gorzej bywa z dawnymi produkcjami. Pokłady znudzenia wkradają się w końcowych scenach baletu Johna Cranko zrealizowanego dla Stuttgarter Ballet. We współczesnej ocenie najgorzej wypada ikoniczna, wielokrotnie powtarzana choreografia Kennetha MacMillana. Niekończąca się sekwencja rozstania kochanków oraz ich śmierci zabija wszystkie wcześniejsze fantastyczne tanecznie sceny. Widz wychodzi z teatru prawie w letargu sennym, szybko chcąc zapomnieć o wiecznej miłości Romea i Julii. Co interesujące w marcu bieżącego roku premierę owej pracy z 1965 roku przygotował australijski Queensland Ballet. Mimo wielu pozytywnych recenzji pokazy okazały się spektakularną klapą, która doprowadziła do tragedii w zespole. Ivan Gil-Ortega, który objął w trybie nadzwyczajnym prowadzenie kompanii z początkiem roku 2025, najprawdopodobniej będzie zmuszony do przeprowadzenia drastycznej reformy, a także zwolnień wśród grupy tancerzy. Kryzys o tyle jest dziwny i zastanawiający, że obecnie balet na całym świecie przeżywa swój renesans. Wielokrotnie pokazy sztuki tańca przewyższają prezentacje operowe nawet o połowę obecności widzów na widowni. I może szczegół tkwi w tytule Romeo i Julia, który dziś potrzebuje nowej krwi, reanimacji, tlenu, tchnienia, ożywczej tkanki interpretacyjnej, która trafi do nowego pokolenia. Nie ulega wątpliwości, że pracę MacMillana można oceniać na różne sposoby, ale jest już spuścizną, tradycją, dziedzictwem sztuki baletowej, a każde czasy potrzebują swoich własnych twórców i interpretatorów.
Należy założyć, że owym tropem podążał Robert Bondara, szef baletu Teatru Wielkiego im. S. Moniuszki w Poznaniu. To choreograf o rozpoznawalnej kresce, dobrze skonstruowanej karierze, którego spektakle święcą triumfy zarówno w naszym kraju jak i zagranicą. Łączy on dla mnie niezwykle ważne dwa nurty w sztuce: ożywczość, własne, oryginalne spojrzenie, a także bardzo dużą refleksyjność, swoistą nostalgię duszy, która świetnie pomaga w budowaniu nastrojowych scen i układów. Podążając tym założeniem wielkopolska scena pokusiła się o nową wersję Romeo i Julii odchodząc od muzyki Prokofiewa, a pozostawiając wolną rękę skonstruowania autorskiego projektu choreografowi. I jaki jest tego efekt? Można powiedzieć, że bardzo dwuznaczny i niejednolity. Z jednej strony intensywnie korespondujący z dniem dzisiejszym oraz oczekiwaniami publiczności, która oklaskuje poszczególne sceny, a wieńczy wieczór długą owacją na stojąco. A z drugiej powstała artystyczna wydmuszka, gdzie mamy pełno efekciarstwa, ale niestety nieudanego tańca. To co było największą siłą choreografa gdzieś się zawieruszyło. Ruch jest nijaki, marginalny, zepchnięty na drugi plan. Można odnieść wrażenie, że chciał on osiągnąć zbyt wiele nie licząc się z pogubieniem własnej wizji artystycznej.
Romeo i Julia posiada setki interpretacji filmowych, teatralnych i tanecznych. Para kochanków osadzona została w najróżniejszych konfiguracjach – dwóch rodzin restauratorów włoskich, rywalizujących ze sobą, czy znajomych z klatki sąsiadów, którzy siebie nie cierpią. To często też aluzja do sytuacji politycznej, społecznej – waśni różnych grup etnicznych i narodowościowych. Filmowa Kraina miodu i krwi (2011) w reżyserii Angeliny Jolie ukazywała miłość niemożliwą pomiędzy muzułmanką, a serbskim żołnierzem w trakcie wojny w Bośni i Hercegowinie. Obraz W ciemno (2012) w reżyserii Michaela Mayera, gdzie tłem był konflikt żydowsko-arabski, przedstawiał trudny związek pomiędzy palestyńskim studentem, a izraelskim prawnikiem. To tylko kilka przykładów ze świata sztuki, które czerpały z inspiracji szekspirowskiej dla ukazania niemożliwej, trudnej relacji dwojga ludzi. Bondara, w swoich założeniach, dokładnie chciał osiągnąć podobny cel. Ukazać relacje zwaśnionych społeczności w sferze sporu, niejednolitości, zachwiania pokoju. Służą temu początkowe projekcje prezentujące ból, walkę, zniszczenie. Tylko nic z nich dalej nie wynika. Stają się one jedynie potwierdzeniem założenia twórcy, ale nie można doszukać się owej interpretacji w poszczególnych scenach. Zabudowa scenograficzna (Diana Marszałek) to bryły imitujące mur teoretycznie oddzielający od siebie strony konfliktu, ale służą one jednak jako zastawki do kolejnych scen, a nie wydzielanie specyficznych światów odmienności. Romeo nie jest wojownikiem, walczącym za jakąkolwiek sprawą, to po prostu chłopak z sąsiedztwa. W krótkich spodenkach i letniej koszuli, to marzyciel, introwertyk, outsider, będący non stop w swoim świecie. Julia to panienka z dobrego domu, cały czas żyjąca u boku z ukochanym misiem. Dopełnieniem owej dramaturgicznej niekonsekwencji są projekcje będące retrospektywą wspólnego związku. Nie ma zniszczeń, gruzów, oznak jakiegokolwiek zaburzenia pokoju, stanu zagrożenia. Wprost przeciwnie to lukrowany obraz na kształt amerykańskich reklam, gdzie słodycz różu i zachodu słońca miesza się z rysowanym na piasku sercem. Pełna niespełniona miłość, wyciskacz łez – tylko zupełnie z innej bajki niż zakładał choreograf.
Spektakl baletowy to przede wszystkim taniec. W nowej produkcji Bondary jest go niezwykle mało. Brakuje zjawiskowych scen grupowych, które zniewalałyby swoją spontanicznością, różnorodnością i odmiennością nienawidzących się rodów. Dziwną manierą jest zepchnięcie niektórych sekwencji do samego końca sceny, pozostawiając pustkę pierwszego planu. Przedstawienie to przede wszystkim kilka dobrych duetów. I ta strona zasługuje na wyróżnienie. Widać pracę, a także zbudowanie relacji pomiędzy Julią (Chiara Ruaro) oraz Romeo (Mateusz Sierant). Ona drobna, świetna technicznie odnajduje się w roli podlotki, która dorasta z kapryśnej dziewczyny do zakochanej i cierpiącej kobiety. Jest w niej charyzmatyczna siła, która oczarowuje niewinnością i samoświadomością. Po latach odkryciem ponownym jest pierwszy tancerz sceny poznańskiej. Mateusz Sierant eksponuje świetne przygotowanie, podąża myślą choreografa bycia w swoim świecie, ale swój pełny kunszt ukazuje w duecie z wybranką serca nie tylko jej partnerując, ale również prezentując mocne strony własnej techniki. Równie udanie wypada w parze z Laurentym (Giorgio Tinari), który nie jest księdzem, ale starszym przyjacielem, wsparciem i opoką w trudnych chwilach. Bardzo cenię kunszt tego tancerza, który świetnie odnajduje się we współczesnych układach. Jego wykończenia się silne i precyzyjne. Postać buduje całym sobą. I na tym możemy poprzestać, choć jeszcze mamy rozciągniętą do granic możliwości scenę walki pomiędzy Tybaltem (Alexandre Sellani) a Merkucjo (Takatoshi Machiyama). Żywiołowa i spontaniczna, jest przebłyskiem w drugim akcie, gdzie dominują sceny chodzone, przejścia i pusta przestrzeń. Zadziwia brak pomysłu tańca dla zespołu, który pozostaje dziwnie spowolniony, niemrawy, czasem mając wrażenie, że improwizuje tanim chwytem markowanego ruchu.
Ów niedobór tańca Bondara pozoruje widowiskowością. Poprzez użycie kilku, nawet dobrych trików, kupuje publiczność. Dzięki owym zabiegom ożywia akcję, nadaje jej tempa. W scenie balu niesamowicie rozświetla przestrzeń lustrzana, dyskotekowa kula, a jej zwieńczeniem jest spadające złote confetti. Szybka sekwencja „randek” dziewczyny i chłopaka, w zmieniających się przestrzeniach od obrazu w kinie z popcornem, poprzez łan trawy i padający deszcz, który nie tylko zbliża kochanków, ale również buduje świetny nastrój miłosny. Zwieńczeniem jest pierze sypiące się z posłania na łóżku, które stanie się miejscem wiecznego połączenia uczucia. Akt drugi rozpoczyna się od sekwencji cielesnego zbliżenia. Polem gry staje się wielka kołdra, która otula, koi i unosi. I właśnie owe wizualne efekty są mocną stroną. Towarzyszą one głównie Romeo i Julii, wzmacniają, dopełniają ich wspaniałe, pełne uniesienia duety. Te chwile pozostają długo w pamięci. Są najlepszymi fragmentami spektaklu na scenie pod Pegazem.
Drugie pole doznań, które serwuje choreograf, to dobór muzyki. Wygląda to trochę jak lista przebojów ulubionych kawałków Roberta Bondary. Owszem metaforycznie zostały one dobrane bardzo poprawnie i współgrają ze stanem emocjonalnym, nastrojem scenicznym: to utwory U2, The Cordigans czy Sigur Ros, aż do głównego wątku pary zakochanych: Chciałbym umrzeć z miłości grupy Myslovitz. I znów pojawia się swoisty efekt maskowania tańca. Utwór polskiej formacji wykonuje w pierwszej części, jako gwiazda na balu, Bovska – wokalistka o ciekawym głosie, tylko powinna być ona tłem, a nie głównym elementem spektaklu. Podobnie w części drugiej wprowadzenie lokalnego zespołu Bibobit jako formacji ulicznej, współgrającej z przestrzenią młodych, jest zabiegiem chybionym, nic nie znaczącym. Staje się to ponownie chwilowym zamaskowaniem pustki tanecznego wykonania. Nie lubię takiego igrania z widzem, gdzie z teatru tańca robi się widowisko teatralne z wstawkami tanecznymi. Niestety finał to istna pantomima i przejścia głównych bohaterów z wyświetlaną korespondencją sms-ową Laurentego, która nigdy nie trafi do adresata – Romea. Ów finał ze wstrząsu i tragedii młodych staje się śmieszną mikroscenką, po której następuje oddech ulgi – zwieńczenia spektaklu.
Niezwykle cenię i lubię Roberta Bondarę. Jako jeden z nielicznych artystów wpuszcza oddech świeżości, oryginalności do naszego tanecznego świata. Jednak ostatnia praca jest dla mnie „przystankiem na żądanie”, gdzie z autobusu wysiadam aby ochłonąć i czekać na kolejną pracę. Choreograf zbudował w miarę spójną historię wywiedzioną z opowieści Shakespeare’a, ale niestety niekonsekwentną względem własnych założeń świata konfliktu, sporu, walki. Nie ma owego pejzażu w przedstawieniu. Otrzymujemy obraz dobrobytu, pełen efektów wizualnych i muzycznych, ale ograniczonych sekwencji tańca. Wieczór w Poznaniu należy do głównej pary wykonawców, wspomnianych: Chiary Ruaro i Mateusza Sieranta, dla których powstały zjawiskowe duety. To trochę za mało jak na pełen spektakl spełnienia artystycznego. Dlatego może należy uznać, że Romeo i Julia to swoiste przekleństwo nieważne czy z muzyką Prokofiewa czy autorskim doborem ścieżki dźwiękowej. I tak traktuję ową wielkopolską eskapadę baletową.
R+J. Romeo i Julia, choreografia: Robert Bondara, balet Teatru Wielkiego im. S. Moniuszki w Poznaniu, premiera: czerwiec 2025
[Benjamin Paschalski]