Physical Address

304 North Cardinal St.
Dorchester Center, MA 02124

ZAHIPNOTYZOWANY DLA MUZYKI – „NOTTE MORRICONE” CENTRO COREOGRAFICO NAZIONALE/ ATERBALLETTO

Każdy z nas posiada swoich idoli. Czy to w sporcie czy w sferze sztuki, polityki, nauki. Kiedyś mówiliśmy o autorytetach, dziś chyba to słowo się zdezawuowało i wyczerpało. Wydaje się puste, bo przecież sloganowo żyjemy w świecie bez wzorców moralnych postaw i zachowań. Każdy dla siebie jest najmądrzejszym wzorem, wielokrotnie rodzice przestali też pełnić takową rolę.  Ale mimo wszystko odwołujemy się do utalentowanych ludzi, którzy nam imponują nie aktywnością społeczną czy mądrością intelektualną, ale talentem, który ukazują na stadionach czy w salach teatralnych. W świecie tańca posiadam kilku idoli, bohaterów, do których spektakli uwielbiam powracać, o nich myśleć i czekać na nowe produkcje. Niewątpliwie takowym twórcą w ostatnim czasie stał się dla mnie Marcos Morau. Ten urodzony w Walencji czterdzieści dwa lata temu artysta, który ukończył studia w zakresie fotografii, teatru i ruchu jest w dniu dzisiejszym jednym z najciekawszych choreografów, a jego prace można zobaczyć w wykonaniu renomowanych zespołów. Choć pozostaje wierny swojej kompanii La Veronal, z którą prowadzi specyficzny dialog artystyczny z publicznością, to pełnię talentu ukazuje w pracach z dużym zespołem tancerzy, gdzie może ukazać oryginalną kreskę ruchu – czegoś rozedrganego, gdzie napięcie buduje się poprzez spojrzenie, drobne odwrócenie czy naprężenie ciała. Pozostaje wierny swoim ulubionym kolorom: czerni i bieli oraz ich odcieniom, aby zbudować narrację na temat człowieczeństwa, relacji społecznej i dysfunkcji, która nas otacza. To świetne obrazy plastyczne, gdzie wszystko dopracowane jest w najmniejszym szczególe, a koncentracja tancerzy równa się hipnozie i transowi wykonania. Owe mistrzostwo ukazał w Nachtträume zrealizowane w Ballet Zürich czy genialnym, zjawiskowym i olśniewającym wieloznacznością Afanador w wykonaniu Ballet Nacional de Espana. Nieco gorzej wypadła jego ostatnia produkcja przygotowana dla zespołu w Antwerpii będąca kolażem myśli wywiedzionych z Romea i Julii. Jednak we wszystkich przypadkach pozostaje wierny swoim założeniom i myśli o budowaniu widowiska artystycznego.

Długo zastanawiałem się co mnie urzeka w pracach Moraua? To nie tylko taniec, bo tu niekiedy łatwo popaść w pułapkę powierzchowności, ale jest tym specyficzny nastrój, który wciąga jak narkotyk. Upaja swoją siłą, zniewala i odurza właściwościami i zatapia w klimacie transu. Po kilku obejrzanych spektaklach choreografa jego stylistyka przypomina seanse Tadeusza Kantora, gdzie powielane sekwencje jak sen przywracały myśli dawnych chwil wybitnego reżysera. To także analogie do Stanisława Ignacego Witkiewicza, gdzie niekiedy jego twórczość nazywano „snem wariata”, ale dążenie do „czystej formy” odzwierciedla się w twórczości hiszpańskiego artysty. Owych analogii można szukać wiele, posiłkować się kulturowymi porównaniami, ale jedna rzecz u Marcosa Moraua urzeka. Jego autonomia w budowaniu przedstawienia. Są one bowiem inne od wszystkiego co można zobaczyć, choć posiadają wspólne mianowniki między sobą. Od wspomnianej kolorystyki utrzymanej w dwóch kolorach bieli i czerni, po każdorazowy okrąg, który jest charakterystycznym, centralnym elementem scenograficznym wykreślającym pole gry. Choreograf zawsze dąży do budowania grupy w polu koła, choć nie brakuje też innych sekwencji, ale owa swoista wspólnotowość jest interesującym wyróżnikiem. I jeszcze jedno. Faktycznie nigdy nie ma bohatera indywidualnego. Kolektyw, grupa, unifikacja, nawet można powiedzieć masa, stają się siłą napędową dla układu ruchu Moraua.

Owe paralele pojawiają się w pracy przygotowanej dla włoskiej kompanii Centro Coreografico Nazionale/ Aterballetto, którego tradycja sięga roku 1977 i rezydentura we włoskim Reggio Emilia. Jednak zespół funkcjonuje głownie w objeździe odwiedzając liczne miasta Italii i kontynentu europejskiego. W repertuarze posiada świetne prace wybitnych choreografów, a próbkę swoich możliwości pokazał podczas Łódzkich Spotkań Baletowych w roku 2024 gdy zaprezentował układy przygotowane przez Eyala Dadona i Ohada Naharina. Jednak jedna z ostatnich premier (2024) Notte Morricone (Noc Morricone) stała się wydarzeniem nie wyłącznie dla samej formacji, ale w całych Włoszech. Połączenie dwóch nazwisk: wybitnego kompozytora nie tylko muzyki filmowej ze zjawiskowym ruchem Marcosa Moraua miało przynieść spektakularny sukces. I na pewno jest to spore osiągniecie utrzymane w ciemnym klimacie swoistej nocy dziwów, jednak bliżej mu do teatru z tańcem niż teatru tańca. To jeden z głównych mankamentów owej produkcji.

Ukazany świat Ennio Morricone nie tylko przewija się w rozedrganej, pełnej niedopowiedzeń ścieżce dźwiękowej, która jest jak świat wspomnień w głowie artysty, ale to wieczór o jednym i niepowtarzalnym twórcy muzyki filmowej. Noc nie jest przypadkowa, bowiem jak sen i mara przywracane są dawne refleksy życia, konteksty, strzępy chwil i momentów. Analogicznie jak w innych pracach, Morau tworzy bohatera grupowego – wszyscy tancerze są ucharakteryzowani jako postać kompozytora. Tym samym jesteśmy jego pełnym światem, wnętrzem i tym co jest na zewnątrz. Zaczyna się niewinnie od gry w szachy, czasach dawnych, młodzieńczych, które definiują młodego człowieka, kształtują ścieżkę życia. Nieodłącznym atrybutem pozostaje radio, które przybiera formę stołu do reżyserii dźwięku. Stałego elementu w życiu bohatera wieczoru. I właśnie owe symboliczni towarzysze twórczości będą stawać się kolejnymi bohaterami: trąbka, instrument na którym uczył się grać Morricone, fortepian – nierozłączny kompan życia, orkiestra. To również refleksy z planów filmowych czy rozdania naród Amerykańskiej Akademii Filmowej. Bo przecież kompozytor był laureatem Oscara za całokształt twórczości w roku 2007. Owe sekwencje rozegrane grupowo, w ciekawym układzie tańca, ukazują wielkiego samotnika, outsidera, zatopionego w papier nutowy i świat twórczości muzycznej. Przerywnikiem owej opowieści z tańcem są monologi artysty o roli muzyki, jej symboliki i znaczenia w życiu, ale głownie w sztuce kinematograficznej. Ciekawym zabiegiem jest wykorzystanie lalki, animowanej przez jednego z wykonawców, która staje się komentatorem własnego życia. Zjawiskowa pozostaje sekwencja westernowa, wszak to również wielka karta kompozycji artysty, gdy owych lalek wzorowanych na Morricone jest kilka z obowiązkowym kapeluszem kowboja. Owa przewrotność jest ciekawa bowiem Morau podobnie traktuje tancerzy jak swoiste marionetki w żywym ruchu, które pociągane za niewidoczne sznurki wykonują synchroniczne ruchy. To również ciekawa analogia do Tadeusza Kantora. Przywołajmy Umarłą klasę, gdzie wykonawcy unifikowali się z siedzącymi w szkolnych ławkach manekinami. Ów świat abstrakcji i dziecięcej niewinności miesza się z żywą egzystencją codzienności. Twórcy całkowicie pominęli wątek życia prywatnego bohatera. Istotą jest przywoływanie pamięci, niczym noc duchów tego co dawne, minione i zapomniane w życiu twórczym. To również symboliczne rozstanie się z pewną muzyczną tradycją i autorytetem, który przeszedł do historii kultury.

Kilkunastoosobowy zespół tancerzy, w którym każdy jest Ennio Morricone, wykonuje z dużą starannością idee Moraua. Taniec jest jak przyspieszona, synchroniczna pantomima, czerpiąca wiele ze wskazanego świata ożywania lalek. Jednak ten ruch nie do końca jest precyzyjny i jednolity. A właśnie w układach hiszpańskiego twórcy wydaje się to niezwykle istotne. Wspólne wykonanie, dążenie do perfekcji ma swoje znaczenie, bowiem przez nie buduje się nieoczywisty klimat, tajemnica i oczarowanie. We włoskiej produkcji brakuje transowości i żywiołu, który jest w stanie w pełni pochłonąć widza. Choreograf nieco zmodyfikował ideę własnego konceptu twórczego, gdzie zbudował widowisko z tańcem, ale nie oddając mu stuprocentowego pola wyrazu. To niestety okazało się zgubne i dekoncentrujące. Mówione przerywniki stają się nieznośne, bowiem widz pragnie więcej ruchu, bo on zniewala i urzeka, a otrzymuje drobną namiastkę tanecznej wrażliwości.

Owa opowieść o Ennio Morricone to historia o pewnym świecie, którego nie ma, zaginął, odszedł, umarł. Może stworzyć się tylko w nocnym świecie pamięci, śnienia. Dziś wszystko wypiera sztuczna inteligencja, niedługo kompozycje muzyczne będą wytworem systemu informatycznego. Dlatego, w warstwie opowieści, warto pielęgnować świat poezji muzyki, może wewnętrzny, zindywidualizowany, ale pozostający również w pamięci odbiorców piosenek, filmów i symfoniki. Jednak to widowisko bardziej symboli niż tańca, który jest tylko komentarzem do opowieści o muzycznym autorytecie, który oddał duszę i życie dla sztuki.

Może nie jest to wieczór pełnego spełnienia, bardziej artystyczne wyzwanie pełne niuansów, jednak należy pogratulować pomysłu i oryginalnego konceptu. Marcos Morau w kilku ruchowych kawałkach pokazał swoją klasę, ale tym razem bardziej interesowała go postać, a nie opowieść. To pewien etap w twórczości, myślenie jak można pokazać bohatera w nielinearnej, abstrakcyjnej historii pisanej muzyką, plastyką, światłem i tańcem. Ale niestety on jest na samym końcu, a przecież powinien być kluczowy w tanecznej opowieści jak ma to miejsce choćby w zjawiskowym, olśniewającym Afanador.

Notte Morricone, choreografia: Marcos Morau, muzyka: Ennio Morricone, Centro Coreografico Nazionale/ Aterballetto, pokazy w Baden, maj 2025

                                                                                                        [Benjamin Paschalski]