Physical Address

304 North Cardinal St.
Dorchester Center, MA 02124

POBŁYSKI – „VISAVI” – 6 GORIZIA DANCE FESTIVAL, GORIZIA-NOVA GORICA

Już wielokrotnie pisałem, że uwielbiam festiwale, gdy podczas kilku dni można zobaczyć wiele spektakli, rozpoznać środowisko, a także pomiędzy wydarzeniami artystycznymi, zwiedzać. Ostatnia moja podróż rzuciła mnie do bardzo ciekawego, acz nieoczywistego miejsca, które znajduje się na granicy dwóch państw: Włoch i Słowenii. Faktycznie to dwie lokalizacje, ale są ze sobą zunifikowane tworząc jeden byt, który w pełni wyraża ideę zjednoczonej Europy. Adekwatnie do owej specyfiki odnosi się nazwa przedsięwzięcia: „Visavi” Gorizia Dance Festival, który odbywa się w dwóch bratnich, sąsiednich, scalonych miastach: włoskiej Gorizii i słoweńskiej Nowej Goricy. 

To szósta edycja owego przeglądu, który z roku na rok ewoluuje, zmienia się i rozwija programowo. Dodatkowym atutem tegorocznego spotkania stał się fakt, że oba miasta to współgospodarz Europejskiej Stolicy Kultury. Tym samym miasta winny żyć zdarzeniami artystycznymi non stop, a zjawiska ze sfery sztuki powinny wylewać się strumieniem na każdym kroku. Niestety – to mylne założenie. Oferta wygląda ubogo, a sama identyfikacja wizualna, ze sztandarowym „Go” pokrywa chodniki i niektóre budynki, ale głównie nocą, gdy oświetla je blask z rzutników z biało zieloną grafiką. To duży niedosyt, ale również praktyka obecnego podejścia do najważniejszego wydarzenia w sferze kultury Unii Europejskiej, gdy czas zdarzeń w metropoliach odszedł w zapomnienie na rzecz promocji mniejszych ośrodków, gdzie właśnie ta dziedzina życia społecznego może być siłą napędową dla miast. A niestety nie jest. 

Życie w tych dwóch, choć jakby jednej, aglomeracjach toczy się leniwie. Łączy je jedna ulica, którą można przejść pieszo z jednego centrum do drugiego w piętnaście minut. To także symboliczny Plac Europy, przed budynkiem dworca kolejkowego, wytyczający umowną granicę pomiędzy państwami. To, co jeszcze uderza, to całkowita różnica w wyglądzie Gorizii i Novej Goricy: pierwsza jest bardziej klasyczna, historyczna, z jasno wyróżnionym centrum, gdzie znajduje się jedno z miejsc festiwalowych Teatro Comunale Giuseppe Verdi. Natomiast druga lokalizacja to już sama współczesność, gdyż zostało miasto zbudowane po II wojnie światowej z pomysłu ówczesnych władz Jugosławii. Niezwykle zadbane, ale ukazujące miks bloków i domków jednorodzinnych z monumentalnym budynkiem teatru – Slovensko Narodno Gladisce, który także pełni rolę gospodarza wydarzenia. 

I owa różnorodność mogłaby przyciągnąć turystów, pasjonatów kultury, a tak się nie dzieje. Owszem oba państwa mają dużo więcej do zaoferowania i może trudno przebić się z ofertą? Jest to prawdopodobne, ale nie zmienia to faktu, że sale festiwalu „Visavi”, podczas prezentacji przedstawień, świeciły pustkami. Można było odnieść wrażenie, że jest to wydarzenie dla wąskiego środowiska, głównie włoskiego świata krytyki tańca. Co interesujące – większa grupa publiczności była podczas prezentacji w części słoweńskiej niż włoskiej. To ciekawe doświadczenie socjologiczne – dlaczego tak się dzieje, gdy miejsca prezentacji są od siebie oddalone kwadrans spacerowej drogi i nie stanowią większego wyzwania dla łaknących poznania ciekawego tańca? 

Tegoroczny program to warsztaty, scena studyjna, a przede wszystkim spektakle wieczorne. To co charakteryzuje festiwal to oczywiście różnorodność, mocne nastawienie się na propozycje tańca w różnych stylistykach oraz szeroka prezentacja dorobku południa Europy. W szóstej edycji można było zobaczyć między innymi: Turning of Bones w układzie Akrama Khana i wykonaniu Gauthier Dance ze Stuttgartu, Trailer Park Moritza Ostruschnjaka z tanzmainz, podbijającego kolejną scenę festiwalową, a także, zespół nieoczywisty, choć od listopada 2024 roku zmieniający swoją stylistykę dzięki dyrekcji Aji Jung – balet Srpsko Narodono Pozoriste z Novego Sadu, który zaprezentował dwie prace, w ramach wieczoru Tell Me About LoveElegię w układzie Enrico Morelliego i The Balcony of Love Itzika Galili. 

Wśród owych propozycji znalazło się coś nieoczywistego – spotkanie ze sztuką ruchu Afryki w trzyczęściowym pokazie Bambu. Faktycznie jest ona nieznana na szeroką skalę, a w ostatnich latach ograniczała się do spotkań z twórczością przedwcześnie zmarłej Dady Masilo. Zatem mogło to być ciekawe doświadczenie i artystyczna podróż w krainę czegoś odkrywczego. Jednak tak się nie stało. Trzy solowe pokazy miały świadczyć również o głosie politycznym, stosunku do procesów dekolonizacyjnych, jednak moc ich twórców nie wyrastała dalej niż wprawki w lokalnym domu kultury. Julie Iarisoa z Madagaskaru w Un voyage autour de mon nombril zabrała widzów w krainę pewnej wyspy, jej własnego domu, co wyznacza biała płachta rozrzucona na kawałku podłogi w gąszczu małych, papierowych łódek. Ta przestrzeń, nie tylko geograficznym położeniem, ale przede wszystkim stosunkiem do kobiet – dusi i unicestwia. Artystka wykonuje jednorodne, powtarzalne ruchy rękoma, faktycznie ciało jest nieruchome, w jednej pozycji, aby wydostać się, otrząsnąć się z owego świata. Ale biały materiał coraz mocniej zniewala. Zakrywa głowę, następnie całą twarz. Staje się kneblem dla życia i wypowiedzi, unieruchamia swobodę egzystencji. To nie obraz z znany z popularnego filmu animowanego, ale przygnębiający i sceptyczny świat afrykańskiej codzienności.

Drugi epizod to najciekawszy fragment owego tanecznego spotkania. Aziz Zoundi z Burkina Faso w Chute Perpetuelle śni koszmar, zniewolenie. Mara wstępuje w jego ciało, z której próbuje się wydostać. Mocne, siłowe wykonanie z niezwykle fizycznymi upadkami, w które oddaje artysta całego siebie, ukazuje zniewolenie i niemoc wydostania się – ucieczki do wolności. To fragment mocny, wyrazisty, pełen dobrego ruchu, z przesłaniem dążenia do niezależności i wyjścia z niemocy zniewolenia.

Całość zamykała jedna z największych pomyłek jakie widziałem w życiu. Południowoafrykański twórca Humphrey Maleka w Naka tsa go rweswa tworzy prymitywny teatrzyk propagandy. Banalna historyjka nas temat kolonializmu z jedną tezą, że wszystko robiono dla bezpieczeństwa mieszkańców. Nijakie chwyty – dzielenie kamieni jako tworzenie mapy Afryki czy przy stoliczku zabawa figurkami zwierząt ze zniewalającym żołnierzykami – to wielka niemoc twórcza. A na koniec wprowadzenie flag okupantów i maszerujący aktor w mundurze ze sztandarem amerykańskim. Nie można powiedzieć dobrego słowa o owym pomyśle, który nie wykracza dalej niż rozmowy towarzyskie o podboju Afryki poprowadzone przy szklaneczce whisky podczas piątkowego, wieczornego spotkania. To chybiony produkt artystyczny, który nic nie mówi o afrykańskim tańcu, to raczej performatywne wstawki, interwencje, które mogą być traktowane jedynie jako głos o rzeczywistości w poszczególnych państwach. 

Uwielbiam zaskoczenia w tańcu, spektakle które są nieoczywiste, świetnie pomyślane, ale nie przekombinowane, dające także do myślenia, takie które łakniesz całym sobą. Owe doświadczenie towarzyszyło mi podczas pokazu Compagnia Zappala Danza – Brother to Brother. From Etna to Fuji w choreografii Roberto Zappala. Ten mało znany w naszym kraju artysta od trzydziestu pięciu lat w sycylijskiej Katanii prowadzi zespół baletowy. Ale to nie tylko droga kreacji tańca, ale również poznawania regionu. Z tego zamysłu powstał koncept remappingu włoskiej wyspy, a premierowa, festiwalowa praca to ósma w owym projekcie. Odkrywanie tego co nie odkryte, porównywanie, zestawianie nieoczywistości jest w stanie zbudować nieprawdopodobne efekty. To co w tytule wydaje się dziwaczną kombinacją na scenie staje się zniewalającą i urzekającą taneczną kompozycją. Oryginalna muzyka Giovanni Seminerio zestawiona z wykonywaną na żywo kompozycją na tradycyjnych japońskich bębnach przez formację Munedaiko już jest drogowskazem dla zestawiania światów i obrazów. W ascetycznej przestrzeni bieli, przetykanej kolorami świateł, odbywa się podróż do tego co odległe i bliskie. Obrazy wulkanów: Etny – pulsującej, dzikiej, pełnej czarnej magmy z Fudżi – przepełnionej delikatnością, bielą, powabnością już narzucają tropy konstrukcji choreograficznej. Jednak Zappala idzie dalej. To nie tylko refleksja o naturze, ale również stylu bycia, chodzeniu, ekspresji, codzienności. Rozpoczyna się niewinnie. Dziewiątka tancerzy w spowolnionym ruchu, jak gejsze z japońskich fantazji, wkracza na scenę. Dialogują tańcem w pięknych, zwiewnych sukniach pisanych kolorystyką kwitnącego kwiatu wiśni, poprzez trykoty baletowe łączące się z naszym kontynentem do czarnych kostiumów z czerwonymi elementami. To podróż i ukazanie zmian, ewolucji, procesów. To także unifikowanie poprzez taniec doświadczeń dwóch odmiennych światów – świetnie to widać w scenie z wachlarzami, rekwizycie, który jest zakorzeniony w obu kulturach, ale posiadającym odmienne formy ekspresji wykorzystania. Te kompilacje można mnożyć, ale jedna wydaje się najważniejsza. To skonstruowanie dialogu tańca europejskiego i japońskiej siły muzyki, które tworzą wspólnie zniewalającą i pulsujące dynamiką widowisko. Niczym jak u Akrama Khana wejście w stan nirwany, unoszenia się, transowości. Zappala buduje świetnie napięcie, emocje, które eksplodują niczym wulkan unifikujący dźwięk i ruch. To specyficzna gra, która ukazuje współgranie kultur, kosmosów, mitów. To nie banalna opowieść o wulkanach, ale żywioł, który potęguje moc tańca i muzyczna werwa. Świetne wykonanie i klarowna koncepcja zbudowały niezwykle ciekawy wieczór – między Japonią a Włochami. 

Finał włosko-słoweńskiego festiwalu był nieoczywisty i zachwycający. Owym zaskoczeniem była wizyta formacji z kraju, który mało kojarzy się z baletem i tańcem. Mowa o Grecji i zespole baletowym Greek National Opera prowadzonym przez Konstantinosa Rigosa. Ten świetny choreograf, ponownie w naszym kraju zupełnie nieznany, od siedmiu lat prowadzi kompanię w Atenach, łącząc repertuar klasyczny ze współczesnością. Podczas festiwalu „Visavi” zaprezentował swoją ostatnią pracę Golden Age. Zbieżność tytułu, z baletem do muzyki Dymitra Szostakowicza, jest przypadkowa, ale forma, styl i pomysłowość podobnie zachwyca. Bowiem wypowiedź Rigosa to nie tylko taneczna uczta, ale także głos społeczny i polityczny mocno odwołujący się do stanu obecnego, naszej rzeczywistości, tej która nas otacza. Rigos, rocznik 1967, zabiera nas w pewną abstrakcyjną podróż przeszłości, zestawiając ją z tym co dzisiaj. W świetnej przestrzeni, zaaranżowanej przez Rigosa, będącej niczym kiczowata sala taneczna, gdzie króluje złoto i srebro zawieszonych wokół falistych, papierowych łańcuchów jak w najlepszej rewii, odgrywa się orgiastyczny seans wyzwolonej ekspresji ruchu. Ale w owym obrazie jest jeszcze jeden element – ekran ledowy przypominający kształtem dzisiejsze smartfony. To kluczowy detal dekoracji, ale również forma dla manifestu – wyświetlanych obrazów, słów, cytatów, wiadomości tekstowych. W ową przestrzeń wkradają się tancerze, aby być choć chwilę zauważonym, samostworzonym. Autokreacja przenika się z samotnością, ale najważniejsze być choć chwilę na topie. Szczególne miejsce zajmuje muzyka wybrana przez choreografa i przetworzona przez Teda Regklisa. Soundtrack to mieszanka tego co dawne, sentymentalne i ckliwe z tym co dzisiaj – nieustającym bitem, który pobudza do ukazywania siebie. W owym świecie, niczym nieustannej zabawy, buduje się sentyment tego co dawne symbolizowane przez utwór puszczany ze starego gramofonu – Hotel California. W owym rytmie jest coś nostalgicznego, etapu drogi, przejścia. Lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku – AIDS, ale i momentu disco. Początek, gdy jeden z solistów symbolicznie umiera pod złotą płachtą to jak śmierć Freddiego Mercury’ego – odchodzącej legendy, symbolu pewnego pokolenia. Jego miejsce zajmuje coś odmiennego. Nie rzeczywista sztuka, kreatywność a pseudoartystyczna moda na pokazywanie samego siebie, gdzie media społecznościowe stają się kreatorem rzeczywistości. Owe egoistyczne, zindywidualizowane spojrzenie, zestawione zostaje z grupą, masą z czasów gdzie może żyło się z dnia na dzień, ale dla kogoś, czegoś, a nie tylko samego siebie. To śmierć dawnego, ale także bezmyślne witanie nowego. Pytanie, które stawia Rigos jest niezwykle ważne. Co nam zostało z dawnego czasu? Odpowiedź jest pesymistyczna. To tylko złote confetti, które rzucamy przed kolejną samowykreowaną gwiazdą. To dokładnie jak w spektaklu Jana Klaty H, gdy świat dawnych wartości, których symbolem był znak „V” uniesionych dłoni, został zmieniony na przesuwanie tych samych palców po oczach jak w Pulp Fiction Quentina Tarantino. Jednak to co odurza w tym spektaklu to taniec: mocny, wyrazisty, ekspresyjny. Wygrywają sekwencje grupowe, choć duety i tria również wywierają duże wrażenie. Młody zespół ubrany w nieskazitelne, wymyślne, transowe kostiumy autorstwa Daglary, jednej z ciekawszych postaci świata mody, świetnie się prezentuje. W większości sekwencji pochłania widzów swoim żywiołem, pulsującym rytmem dnia dzisiejszego, zgranym układem i świetnym wykonaniem. To mocna wypowiedź, w której pobrzmiewa wyidealizowana przeszłość, ale i smutek teraźniejszości. 

Trzy wieczory podczas „Visavi” Gorizia Dance Festival to dobry czas dla tańca. Szczególnie przykłady włoski i grecki ukazały, że sztuka bez słów to nie tylko wizualny efekt, ale także mądry i przemyślany koncept intelektualny oraz wartość estetyczna. Dobrze, że w małych miastach na granicy, niczym Cieszyn czy Zgorzelec, wygrał świetny taniec. Szkoda, że przy niewielkim udziale publiczności, która straciła szansę zobaczenia niesłychanie ważnych prac, o których winno się mówić i komentować, bo są o nas, o tym co blisko, co dotyka i boli. 

„Visavi” 6 Gorizia Dance Festival, Gorizia-Nova Gorica, 9-19 października 2025

                                                                                                      [Benjamin Paschalski]